Komentarze: 3
Po angielskim i pracach domowych wpadłam do kochanych rodziców by zjeść coś dobrego. Ale niestety bryndza jakaś. Nawet nie pomogła notka NiNa, nieznacznie czyniąca jedzenie ohydnym, aczkolwiek podsunęła pomysł bym poszła na ogród z łopatą wykopać dżdżownice lub kilka robaków. Bo mam apetyt na proteiny, a w domu co najwyżej słodycze, wafelki, lody, a ze słodyczy to najbardziej lubię śledzie (tak mawiał mój eks, piegowaty jak keks).
Nie chciało mi się pójść do lekarza z raną kąsaną, pójdę jak mi się zasyfi lub zachoruję na tężca. Jeżeli zachoruję na wściekliznę, to też nie pójdę, bo mi wtedy i tak nic i nikt nie pomoże. Jak zachoruję na tężca to też niewesoło. Mam nadzieję, że wtedy ktoś mnie pomści i zatłucze tego cholernego kundla.
I mam dosyć owoców. Mam przez nie wzdęcie. A Fanaberka wróciła do domu z samymi niejadalnymi rzeczami - pomidory (są jadalne wczesną wiosną) i śliwkami.
Juz zjadłam cztery śliwki z najprawdziwszego głodu i może przepchnę kolejne dwie.
Fuj
Chyba czas iść do siebie. Tam mam zamrożone papryczki faszerowane. Mniam mniam.